Kartka z kalendarza
Jeżeli dzisiaj jest 21 dzień marca, a jest, to ja spieszę donieść, spieszę poinformować, spieszę przypomnieć… o pewnym wydarzeniu sprzed lat.
To właśnie 21 marca 1900 roku w moim rodzinnym mieście w mieście Łodzi urodził się Paweł Klecki.
Od tego pamiętnego i pamiętanego przeze mnie dnia upłynęło już, co łatwo policzyć, sto dwadzieścia cztery lata.
Dlaczego o nim, przy okazji dnia jego urodzin, wspominam…
Powodów jest kilka, a wszystkie ważne, ale wśród tych ważnych jest jeden najważniejszy.
By o tym opowiedzieć najpierw może kilka słów wprowadzenia, kilka słów takiej mini noty biograficznej.
Jak już wcześniej napisałem, bohater dzisiejszego dnia urodził się w Łodzi. W niektórych notach biograficznych podkreśla się dodatkowo, że w osiadłej w Łodzi bardzo dobrze sytuowanej i majętnej rodzinie żydowskiej. Faktem jest, że ten właśnie fakt będzie miał, ale to dopiero w przyszłości, brzemienne dla niego skutki.
O tym jednak potem. Teraz jesteśmy wszak na etapie dzieciństwa. To właśnie wtedy troskliwi rodzice odkryli u małego chłopca szczególne zamiłowanie, szczególną wrażliwość muzyczną. Wybranym przez niego instrumentem były skrzypce. Jego pierwszą nauczycielką była ucząca wówczas w Łodzi, ale też w szkole Kijeńskiej, gry na skrzypcach (Helena Maria Kijeńska-Dobkiewiczowa, także Helena Kijeńska) Róża Schindler-Suess.
O pierwszej nauczycielce muzyki Pawła Kleckiego opowiem przy innej okazji bo zapewniam, że warta jest też i ona przypomnienia. To ona właśnie utalentowana nauczycielka miała bodaj największy wpływ na ukształtowanie tego żaru, który w młodym chłopcu już się nie tylko tlił, a wręcz płonął.
Paweł Klecki już w wieku 14-stu lat został członkiem nowoutworzonej orkiestry symfonicznej w Łodzi, a zaledwie pięć lat później – jako solista zagrał Koncert skrzypcowy Camille’a Saint-Saënsa.
Nadszedł czas kiedy to rodzinne miasto stało się „za ciasne” dla młodego wirtuoza instrumentu.
Nadszedł czas kiedy musiał poszerzyć wiedzę.
Wybrał Warszawę. To w Warszawie działali wówczas Emil Młynarski i Juliusz Wertheim. Obaj wykładali w Konserwatorium Warszawskim. Ten pierwszy dyrygenturę, zaś drugi w tymże Konserwatorium prowadził zajęcia z czytania partytur i instrumentacji symfonicznej.
Oni również, obaj sławni i praktykujący muzycy wywarli wpływ na kształt talentu mistrza interpretacji twórczości skrzypcowej wielkich kompozytorów, ale też rozbudzili w Pawle Kłeckim kompozytorski i dyrygencki.
Był wszak Paweł Klecki w swoim dojrzałym twórczo życiu dodatkowo, a może raczej przede wszystkim, dyrygentem i kompozytorem.
To jednak nieodległa ale jednak przyszłość.
Narazie we wspomnianej już Warszawie, na tamtejszym Uniwersytecie w latach od 1918 do 1921 roku studiował filozofię.
Porwany patriotycznym zrywem, jak wielu innych, także on w tym czasie przerwał naukę by wziąć udział w wojnie polsko-radzieckiej w latach 1920–1921.
Czas na kolejny etap życia.
Tym razem odnajdujemy naszego bohatera w gronie studentów Hochschule für Musik w Berlinie. Tam powraca pod opiekuńcze skrzydła Juliusza Wertheima oraz Friedricha Ernsta Kocha, u którego u których zgłębia tajniki teorii muzyki.
Dwa lata później, bo już w roku 1923, miał miejsce jego debiut jako dyrygenta. Po kolejnych dwóch latach czyli od 1925 dyrygował już Berlińską Orkiestrą Filharmoniczną oraz innymi orkiestrami w Niemczech.
Nie możemy zapominać, że to właśnie w Berlińskiej Orkiestrze Filharmonicznej jego „szefem”, jego twórczym dyrygenckim mentorem, był w tamtych latach sam wielki mistrz batuty Wilhelm Furtwängler.
To tak na marginesie.
Powróćmy jednak do biografii naszego bohatera.
W początkowych latach trzydziestych atmosfera w Niemczech gęstniała. Do decydującego, politycznego głosu doszły siły o zabarwieniu brunatnym, nacjonalistycznym. W takich czasach, w takim coraz bardziej wrogo nastawionym środowisku trudno było młodemu „mistrzowi batuty” poświęcić się pracy.
Przysłowiowy „kielich goryczy” wypełnił się po po objęciu władzy w Niemczech przez Adolfa Hitlera. To wówczas właśnie nie udało się już z wiadomych powodów powierzyć kierownictwa Berlińskiej Orkiestry Filharmonicznej właśnie Pawłowi Kłeckiemu.
Taki pomysł o czym powinniśmy pamiętać zrodził się u Wilhelma Furtwänglera – pamiętamy „szefa” i mentora dyrygenta naszego bohatera.
Niestety szalejący wówczas w Niemczech rasizm i antysemityzm na zawsze przekreśliły ten etap rozwoju i kariery artystycznej. W roku 1933, a więc niedługo po dojściu Hitlera do władzy, Paweł Klecki „emigruje” – opuszcza gościnną do niedawna ziemię niemiecką i udaje się do spokojniejszych, jak mu się wówczas wydawało, Włoch.
W początkowych latach trzydziestych XX wieku tak rzeczywiście było. Faszystowskie Włochy Benito Mussoliniego nie były jeszcze wówczas państwem rasistowskim, państwem antysemickim.
Obie nacje (Włosi i Żydzi) żyły jeszcze wówczas we wspólnym państwie obok siebie, może nie w jakieś „kordialnej” przyjaźni, ale na pewno nie we wrogości.
Paweł Klecki z powodzeniem odnalazł się we Włoszech tamtych czasów. Znany już i ceniony na polu dyrygentury i kompozycji zamieszkał w Mediolanie, gdzie w tamtejszej Scuola Superiore di Musica uczył z powodzeniem kompozycji i orkiestracji.
Z upodobaniem też oddawał się we Włoszech komponowaniu.
Niestety większość jego muzyki z tamtych czasów nie przetrwała czasów wojny.
Gęstniejący antysemityzm w Europie stał się powodem by poszukać innego, spokojnego dla pracy twórczej i dla życia przetrwania miejsca.
Kosmopolita „obywatel cywilizowanego, muzycznego świata” Paweł Klecki w latach 1937–1938 odnalazł, jak mu się zdawało, spokojną przystań w Związku Radzieckim. Tam zamieszkał w Charkowie gdzie był dyrygentem orkiestry w miejscowej filharmonii.
Pobyt w Związku Radzieckim to krótki epizod w życiu naszego bohatera. W myśl zasady „wszędzie dobrze gdzie nas nie ma”, zrażony do panującej w tym państwie wówczas politycznej indoktrynacji – wyjechał.
Poszukując spokojnej przystani zatrzymał się w idealnym centrum Europy a jednocześnie w spokojnej, pozostającej trochę na uboczu wielkiej polityki europejskiej, Szwajcarii. Był to rok 1939. Już w 1940 rozpoczął współpracę z Orchestre de la Suisse Romande w Genewie. W neutralnej Szwajcarii pierwszej połowy lat czterdziestych pomimo szalejącej wokoło wojny życie toczyło się w sposób, można powiedzieć, normalny. Dotyczyło to w takim samym stopniu „życia kulturalnego”. W 1943 roku objął on kierownictwo festiwali muzycznych w Lozannie. Oddając się z zamiłowaniem pracy dyrygenckiej, starał się nasz bohater nie myśleć o tej strasznej nocy rzeczywistości, która to otaczała go zewsząd.
Miał przecież świadomość losu przedstawicieli jego narodu, którym nie udało się uchronić przed represjami tamtego strasznego czasu.
Te lata wycisnęły na nim piętno z którym żył już do końca swoich dni.
Po zakończeniu wojny na zaproszenie Arturo Toscaniniego brał udział w koncercie uświetniającym otwarcie po wojnie teatru La Scala w Mediolanie.
Druga połowa lat czterdziestych, lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte i początkowe trzy tylko lata siedemdziesiąte (zmarł w 1973 roku) to nieprzerwane pasmo międzynarodowych sukcesów „mistrza batuty” Pawła Kleckiego.
Dyrygował on wówczas z powodzeniem, z niedoścignionym mistrzowskim polotem największymi, najwspanialszymi kunsztem wykonawczym, najsłynniejszymi orkiestrami ówczesnego świata.
Tę drogę sukcesów i kariery rozpoczął w Londynie z London Philharmonie Orchestra, by w połowie lat pięćdziesiątych prowadzić orkiestrę Filharmonii w Liverpoolu. Mniej więcej w tym samym czasie z Izraelską Orkiestrą udał się na tournée po Europie i Ameryce Południowej.
Jego sława sięgnęła również Stanów Zjednoczonych, gdzie z powodzeniem prowadził wielkie tamtejsze orkiestry.
Swoje dojrzałe twórczo życie związał jednak z Europą, a jak z Europą – to z gościnną Szwajcarią.
W latach 1964–1966 dyrygował Orkiestrą symfoniczną w Bernie, a w latach 1966–1970 był dyrektorem generalnym Orchestre de la Suisse Romande.
W latach sześćdziesiątych pojawił się w Polsce. O jego pobycie z właściwą swadą i pięknym językiem napisał w „Diabłach i aniołach” Jerzy Waldorff.
Tak na marginesie… do lektury tej książki zapraszam bo Jerzy Waldorff opisał tam całą plejadę gwiazd dyrygentury od Hansa von Bülow’a po Leonarda Bernsteina a i innych.
Moją opowieść o życiu Pawła Klęckiego nieuchronnie zbliża się do końca.
Bohater dzisiejszego dnia w, jak to się mówi, „glorii sławy” zmarł podczas próby z Royal Liverpool Philharmonic Orchestra – 5 marca 1973 roku. Pozostaje jednak we wdzięcznej – naszej, czyli wielbicieli muzyki, pamięci.
Paweł Klecki jest dla mnie wielbiciela muzyki, dla mnie „melomana” szczególnie ważny. Najważniejszym z ważnych bo to właśnie on w 1974/75 roku za sprawą interpretacji symfonii Beethovena wprowadził mnie skutecznie w zaczarowany świat muzyki – tak już na te kolejne pół wieku zostało.
Wszystko zaczęło się od płyty „długogrającej” (a dzisiaj „winylowej”) z Orkiestrą Czeskich Filharmoników, pod jego właśnie dyrekcją.
To była mistrzowska interpretacja IV symfonii (moja pierwsza płyta z muzyką klasyczną) Ludwiga van Beethovena. To ona dała początek pasji, która mimo upływu pięćdziesięciu lat nie przemija.
Wielkie dzięki mistrzu!
Zawsze o Tobie mistrzu! pamiętam i mam nadzieję, że ten błogi stan mimo lat nie przeminie.